poniedziałek, 25 czerwca 2012

Złapać męża...

Jak to mawiają.. przez żołądek do serca. Przeglądałam sobie wczoraj zdjęcia, coby wybrać te, które trzeba wywołać i cofnęłam się dość mocno w przeszłość, do roku 2009. I tam.. znalazłam właśnie to, na co w swoim czasie złapałam męża. Wszystko działo się dawno, dawno temu, gdzieś w 2005 roku. Właściwie były wakacje - w związku z tym porzuciłam akademickie życie na 2 miesiące i udałam się do domu, a on tęsknił, tęsknił i w końcu przyjechał. 17.07 dokładnie. I wtedy czekały na niego rogaliki, które poniekąd obiecywałam już wcześniej. Smakowały na tyle, że tydzień później musiałam powtórzyć tenże wypiek - przyjechał znowu i można powiedzieć, że już tak oficjalnie zostaliśmy parą, a pięć lat później (dokładnie 5 lat - 17.07.2010) stanęliśmy przed ołtarzem. Podsumowując: rogaliki są skuteczne... ale też cholernie pracochłonne. Masz dużo wolnego czasu - polecam, na pewno wypełnią go całkowicie. Ja je zazwyczaj robiłam wtedy, kiedy byłam bardzo zła i potrzebowałam się odstresować. Przepis na ciasto drożdżowe ukradłam z najstarszej "Kuchni polskiej" jaką znalazłam w domu.

Generalnie moje rogaliki wyglądają tak:






A robi się je tak:
Składniki:
- kilogram mąki
- 7dag drożdży
- 1/2 litra mleka
- 3 żółtka
- 20-25g cukru
- sól
- 10 dag tłuszczu (rozpuszczone masło)
Składniki nadzienia:
- czekolada
- twarda marmolada

Mąkę wsypujemy do miski. Robimy rozczyn z drożdży - rozcieramy z łyżką cukru, dodajemy trochę mleka, 25dag mąki, mieszamy i odstawiamy w ciepłe miejsce. Pod przykryciem. Żółtka ucieramy z resztą cukru. Gdy ilość rozczynu z drożdży się podwoi - wlewamy do miski z mąką, dorzucamy te utarte żółtka, dolewamy resztę mleka, dodajemy szczyptę soli i wyrabiamy ciasto. Wyrabiamy i wyrabiamy. Ciasto drożdżowe ma to do siebie, że wyrabia się je okrutnie długo. Najlepiej jak ciasto 'łapie' powietrze :) Jak już się ładnie wyrobi i odkleja się od ręki, dolewamy roztopione masło i wyrabiamy dalej. Potem przykrywamy ścierką, odstawiamy w ciepłe miejsce i czekamy aż ciasto wyrośnie - wyrośnie, czyli zwiększy objętość powiedzmy dwukrotnie.

Dalej potrzebna jest stolnica, wałek i mąka. Posypujemy stolnicę mąką, odrywamy kawałek ciasta i rozwałkowujemy na placek o grubości pół centymetra. Następnie kroimy w trójkąty (właściwie dowolnej wielkości, ale im mniejsze, tym więcej paprania, więc ja polecam takie o wysokości 10-12cm). Z tymi trójkątami to jest tak, że lepiej jak podstawa jest mniejsza niż boki - wychodzą ładniejsze rogaliki :) Kiedy już mamy trójkąty nakładamy nadzienia - według uznania - albo mały kawałek czekolady, albo trochę marmolady. Tylko trzeba tak wyczuć, żeby nie było za dużo, bo wtedy może wypłynąć. Przy 2-3 partii wędrującej do piekarnika już się ma to dość dobrze opanowane. Rogaliki zwijamy od podstawy trójkąta, można brzegi posmarować białkiem, żeby się lepiej skleiły, ale ja nie zawsze to robię. Układamy potem na papierze do pieczenia i wrzucamy do piekarnika rozgrzanego do 200 stopni na 20 minut. Albo do czasu, aż się porządnie zarumienią. Kiedy wystygną - polewamy czekoladą i oto mamy rogaliki. Lojalnie uprzedzam, że z kilograma wychodzi ich sporo. Dodatkowo czasami ciasto wychodzi mi bardzo rzadkie i wtedy ratuję się mąką... i w rezultacie wychodzi ich jeszcze więcej.

Osobiście nie przepadam za drożdżowymi wypiekami, ale skoro na tę potrawę zdobyłam małżonka, to od czasu do czasu muszę się pobawić w lepienie. Zwłaszcza, że sam się domaga, kiedy już zbyt długo nie ma. Te rogaliki mają w sobie coś magicznego, co przyciąga płeć męską, bo i mój brat je chętnie zjada, i teść zawsze szczęśliwy, kiedy dostarczę paczuszkę..

A tak abstrahując od pieczenia i ciasteczek... tęsknię za gotowaniem. I za robieniem ładnych, kolorowych deserków. W swoim czasie robiłam tego sporo, a teraz... jakoś tak czas mi ucieka i ograniczam się do sałatek owocowych. Muszę się porządnie zmobilizować do pracy w kuchni.

Muzycznie dzisiaj strajkuję. Jakoś... dzisiaj nic mi w duszy nie gra. Dzisiaj głównie śpię. Ciśnienie sobie pogrywa, bo nie tylko ja mam taki łóżkowy dzień. Mam nadzieję, że jutro obudzę się z nową energią. A zresztą... od jutro mam gości, przybywa mama z bratem... i mam nadzieję, że oprócz tego, że będą mnie zmuszać do pisania, dadzą się trochę porozpieszczać kulinarnie.

Z poważaniem
D.

niedziela, 17 czerwca 2012

Ależ wstyd! 

Spora przerwa w pisaniu mi się przydarzyła, ale ten tego... już nadrabiam braki. Spędziłam cudowny weekend, aktywny poniedziałek (albo całkiem leniwy poniedziałek.. właśnie średnio jakoś pamiętam), urodzinowy wtorek... potem kilka dni, które zlały się w całość, no i znowu cudowny weekend. Ech! Chciałoby się powiedzieć: 'chwilo trwaj', a tu nic nie trwa wiecznie, tylko czas biegnie jak głupi. Dosłownie: jak głupi.

Może od razu zacznę kulinarnie. Moje popisowe danie. Tfu. Nie moje popisowe danie, tylko mój popisowy smakołyk. Szybko, tanio, pewnie. I to święta prawda, chociaż brzmi jak z reklamy. Przepis wzięłam ze strony http://arabeskawaniliowa.blogspot.com i jest to przepis na muffinki. Osobiście go dowolnie modyfikuję i mam przez to różne odmiany babeczek. Do rzeczy! Trzeba tylko mieć:

Składniki:
Mąka - 2 szklanki
Proszek do pieczenia - 2 łyżeczki
Sodka - pół łyżeczki
Sól - 1/8 łyżeczki
Cukier - 3/4 szklanki
Jogurt naturalny - szklanka
Olej - 6 łyżek
Jajka - 2
Aromat (dowolny) - kilka kropel

Dodatki (dowolne)
Do środka lubię wrzucić pokruszoną czekoladę, albo płatki migdałowe, albo rodzynki. Czasami wrzucam wszystkie, czasami nic. Zdarzało mi się już zrobić z bananami. Choruję na babeczki z jagodami...
Po wierzchu lubię polać różnymi polewami czekoladowymi, ozdobić posypkami, rodzynkami, płatkami migdałowymi, suszonymi owocami... 

Oczywiście trzeba mieć papilotki na muffinki. Polecam włożyć je w formy muffinkowe z silikonu, czy tam dowolne - bo sama papilotka może rozmoknąć i wtedy się rozleje. Nie dorobiłam się jeszcze foremek, dlatego ja zwyczajnie nakładam mniej ciasta (nie są takie wyrośnięte) i wkładam w 2 papilotki, co jest głupie, ale leniwi ludzie tak mają, że ciężko im wybrać się na zakupy. Wybiorę się, zakupię i będę robiła to tak, jak należy, a co!

Właściwie z tymi babeczkami nie ma z tym zabawy. To, co suche (mąka, proszek do pieczenia, soda, sól, cukier) do jednej miski, to, co mokre (jogurt, jajka, olej i aromat) do drugiej. Jajka można najpierw troszkę utrzepać, potem wymieszać z resztą składników. Obie miski łączymy (znaczy... składniki łączymy), mieszamy niespecjalnie dokładnie - dziwiło mnie takie zalecenie w przepisie, ale faktycznie - byle zniknęła mąka. Można zostawić krupy. Na koniec wrzucić dodatki, przemieszać i nałożyć w formy. Do piekarnika na 20 minut. Sprawdzić patyczkiem, czy się upiekło - jak tak, to wyjąć, jak nie, to dopiec. Ja wkładałam na 200 stopni, ale tak naprawdę nie ufam temperaturom podawanym w przepisach - wychodzę z założenia, że każdy piekarnik jest inny, tak samo jak różne są formy, etc. i po prostu trzeba sobie potestować. :)

Jak już babeczki wystygną, to można je dowolnie ustroić. Wcale nie trzeba, zwłaszcza, że jeszcze ciepłe też są pyszne i czasami rodzina rzuca się na nie za wcześnie. :)

Osobiście uważam muffinki za najszybszy smakołyk, którym można ugościć gości. Praktykuję bardzo często. Pierwsze zdjęcie, to imieninowe babeczki Joasi, a drugie z okresu Wielkanocy.



Nooo... to by było na tyle o pysznościach.
W sumie.. muzycznie też mogłoby być o pysznościach, bo niby czemu nie. "Bombonierka" zamieszkała sobie na mojej mp3 dawno, dawno temu i mieszka na niej do dzisiaj. Ta piosenka zwyczajnie poprawia mi humor. I tu nie chodzi o tekst, wykonanie... nie. Po prostu kupuję ją w całości.


A, że Turnaua kocham, to swoją drogą. Jest wyjątkowy i jedyny w swoim rodzaju. Urzekł mnie chociażby w interpretacji wiersza Tuwima:

Cudowne, prawda?

Posłodziłam.... to mogę iść spać. Mam nadzieję, że przepis na babeczki się sprawdzi. I, że z następnym wpisem uwinę się szybciej niż teraz.

piątek, 8 czerwca 2012

Koko koko Euro spoko...

Ależ dzisiaj poruszenie. W telewizji, co chwilę słychać o Euro. Każda witryna internetowa przeżywa Euro. Małżonek, u którego nie zauważyłam dotychczas pasji w postaci piłki nożnej:
- kupił kieliszki z logiem Euro
- przerwał wszelkie zajęcia, żeby obejrzeć mecz otwarcia
- przeżywał tenże mecz...
Kiedy weszłam na fb - nie przeczuwając nic złego, to dowiedziałam się z 10 wpisów, że był goooool.  Nawet jakaś dobra dusza, która gości pod moim blokiem, postanowiła mi przypomnieć, co się dzisiaj zaczęło (niewątpliwie bez niej nie zauważyłabym!) i zagrała mi "Koko koko Euro spoko" na trąbce. Uroczo!

Mnie osobiście poruszenie związane z tym niewątpliwie wielkim sportowym wydarzeniem... nie dotyczy. Jednak... coby się nie okazało, że jestem nieczuła, całkowicie obojętna na to, co się dzieje - dorzucam od siebie Jarzębinę i nasz piłkarski hymn. Co prawda pieśń na hymn pasuje jak.. pięść do oka, ale co zrobić. Niewątpliwym plusem tegoż utworu jest żywa melodia i prosty tekst, przez co stała się ona hitem mojego dziecka.


Dużo bardziej (niż dzisiejsza gorączka piłkarskiego popołudnia) podobało mi się wczorajsze nawiązanie do Polski i do Ukrainy w jednym z programów TVP. Goście ładnie odśpiewali piosenkę o Ukrainie i było miło. Piosenkę, którą lubię. I często śpiewam... chociaż nie jest to przebój z największych list przebojów.


Ładne wykonanie Krawczyka dodaje niewątpliwie uroku tej piosence. Każdy zna. Na 100%.

Niestety... dzisiaj będzie jedynie muzycznie, bo kulinarnie... jedyne, co dziś zrobiłam to zupka dla Joasi, ale nie sądzę, żeby kogoś interesował przepis na zupkę z marchewki, pietruszki i ziemniaka dla 4-miesięcznego niemowlaka. Na szczęście po dwóch dniach gotowania mam na tyle zapasów w lodówce, że z głodu nie padnę, a przy garach stać nie muszę. Nie mam też weny na przywoływanie żadnego mojego popisowego przepisu. Pogotujemy po weekendzie. Dzisiaj możemy posłuchać dobrej muzyki - w końcu jest piątek wieczór, najlepszy czas na relaks w łóżeczku, z dobrą książką i z delikatnie sączącą się piosenką w tle.

Bardzo lubię śpiewających aktorów. Aktor - jak to aktor, mistrz interpretacji, a kiedy tylko zostaje obdarzony pięknym głosem... bezgranicznie można się zakochać. Chociażby taka Magdalena Cielecka. Znam w jej wykonaniu kilka piosenek, ale 2 - jedna solowa, druga w duecie z Bartoszem Opanią wywołują ogromne emocje za każdym razem, kiedy słucham. A słucham... naprawdę często!

Solowa:

Dla mnie ta interpretacja przebija oryginał. Zdecydowanie. I chociaż lubię i szanuję całą twórczość Maryli Rodowicz, to zdecydowanie są piosenki, które inni wykonują lepiej. Chociażby ta. A Magda udowadnia tutaj, że nie potrzeba świecić tyłkiem, wyginać śmiało ciało, szokować strojem. Można się obronić prostotą wykonania, pięknym głosem i skromnością? Można.

Wyżej wspomniany duet bezgranicznie lubię w filmie "Zakochani". W ogóle... wracam do niego częściej niż ustawa przewiduje. Przez Magdę. Moja najulubieńsza polska aktorka, skusiłam się na wiele z jej filmografii i niewątpliwie dokończę resztę, coby mieć cały przegląd jej twórczości. Ale do rzeczy:


Wystarczy posłuchać... jedne z najpiękniejszych polskich głosów! (Chociaż z męskich u mnie pierwsze miejsce zajmuje Piotr Fronczewski, bo z żeńskich Magda - jest bezkonkurencyjna!)

Tak... pozachwycałam się głosami, dostarczyłam troszkę muzyki do posłuchania... zdecydowanie mogę wracać do moich drzewek. Drzewek, które prześladują mnie od dawna... i których mam już serdecznie dość. Jednak.. wstąpiła we mnie jakaś dziwna energia, wiara, że napiszę i, że się obronię. Piszę więc. I nawet widać jakieś postępy. Szkoda tylko, że materiałów mam jak na lekarstwo. Ale mam, co chciałam, w końcu sama nawarzyłam sobie piwa (wybrałam temat) i sama muszę je wypić (uporać się z nim). Idę się zatem męczyć.

Do usłyszenia.

czwartek, 7 czerwca 2012

Urodzinowo...

Tortu nie było. Raz - popsuł się piekarnik. Znaczy nie tak całkiem, ale częściowo, bo padła dolna grzałka. A jak wiadomo - biszkopty są kapryśne, nawet przy całkiem sprawnym piekarniku wychodzą albo nie.. więc nie było najmniejszego sensu robić przy zepsutym. A dwa - przeanalizowałam miejsce w mojej lodówce i stwierdziłam, że mi się nijak ten tort tam nie zmieści - nawet gdybym oszukała jakoś i ten biszkopt czymś zastąpiła. Drugiej lodówki nie mam - czego średnio raz w miesiącu bardzo żałuję - najbardziej, kiedy w przypływie sił podziałam w kuchni, a wcześniej zrobię duże zakupy.

W każdym razie... smutno mi, bo się nastawiłam. Musiałam wymyślić coś w zamian... bo jednak urodziny trzeba jakoś uczcić. Przeczytałam książkę kucharską i znalazłam deser. Wykonałam - chociaż... dokonałam małych modyfikacji i wyszedł naprawdę dobry. W sam raz do popołudniowej kawki. :)

Składniki:
Duży jogurt
Galaretka truskawkowa
Truskawki
Ewentualnie do ozdoby:
Śmietana 30%
Cukier puder
Śmietan-fix

Wykonanie:
Oczywiście pojawia się zasadniczy problem. Ja wszystko robię 'na oko'. Chociaż już nie raz słyszałam, że 'na oko, to chłop w szpitalu umarł' - nie umiem podawać ilości...
Do dzieła:
Galaretkę rozpuścić w szklance wody i pozostawić do wystygnięcia. 
Duży jogurt (mój miał 400ml i był naturalny) przelać do miski i miksować. Można blenderem. Kiedy jogurt się spieni dolewać pomalutku galaretkę. I wciąż miksować. Przelać do miseczek, albo pucharków. Urozmaiciłam sobie i na dno pucharków (wyszło mi tego na 5 sztuk) wsypałam ćwiartki truskawek. Potem do lodówki na jakąś godzinkę. Kiedy pianka zacznie tężeć wyłożyć na wierzchu truskawki. I poczekać aż całkiem stężeje. Można to podać w takiej formie. A można się pobawić dalej i dorzucić bitą śmietanę. Do miski wlewamy śmietanę (z 250ml), miksujemy, kiedy zaczyna się ubijać wsypujemy śmietan-fix, a następnie cukier puder - według uznania. Jak ma być słodsza - to więcej, jak mniej słodka - to mniej. Potem to jakoś ładnie nanieść... ja mam takie urządzenie do ozdabiania bitą śmietaną i kremami, posypać czymś, powkładać owoce, albo kawałki czekolady... i gotowe. :D
Podawać samo. Albo z kawą. Jako maniak kawowy podałam z kawą latte. Finalnie moje deserki wyglądały tak:


Smakowały jubilatowi. Mnie też smakowały, ale kiedy sobie przypomnę, ile zawierały kalorii, to wiem, że często ten deser nie będzie gościł na moim stole. :D

Dzisiaj w ogóle kulinarnie poszalałam, bo i karkówkę rano upiekłam... i potrawkę z kurczaka na obiad zrobiłam.. Ale o tym może innym razem.

Kiedy już mnie wyczerpały kuchenne harce, usiadłam i zajęłam się przyjemniejszymi sprawami. A to się poprzytulałam do jubilata, a to obejrzałam na UC finał drugiego sezonu "Castle", a to pobawiłam się z córką. I dzień jakoś zleciał. Śpiewałam Asi dzisiaj "Bardzo smutną piosenkę retro" - nie wiem czemu akurat tę piosenkę - ani nie jest mi smutno, ani dzisiejszy dzień nie był szary, ani nigdzie nie dopadły mnie smutne wiersze... widocznie kocham tę piosenkę. I tyle. :D


A teraz.. wracam do męża, w końcu jubilat i trzeba godnie uczcić jego święto. Wino, wystawna kolacja. I ukochana żona. Mam nadzieję, że będzie zadawolony :)

środa, 6 czerwca 2012

Od czegoś trzeba zacząć...


Zawsze chciałam prowadzić blog. Tylko nie miałam pomysłu o czym... Pamiętnik? Znudziłoby mi się pisanie po pierwszych 3 dniach. Opowiadania? Aż tyle weny, to ja nie mam. Wiersze? Jeszcze gorzej. A dzisiaj uświadomiłam sobie, że w gotowaniu za mało jest muzyki, a w muzyce jest zdecydowanie za mało jedzenia. I tym samym otwieram blog kulinarno-muzyczny. Jeszcze nie wiem, czy bardziej kulinarny, czy bardziej muzyczny. A może czasami będzie smętnie, na czczo i po cichu... Pożyjemy - zobaczymy. Póki co.. do biegu... gotowi... start! Witam serdecznie :)

Gotować kocham i podobno wychodzi mi to całkiem przyzwoicie. Muzykę kocham i nie ma żadnego 'podobno'. Kocham, kiedy śpiewają mi poezję, bo poezja jest 'lustrem uczuć i refleksji' (tak głosił mój temat maturalny), a do tego, kiedy jest ubrana w ładną melodię i ładnie zinterpretowana potrafi mnie bezgranicznie zauroczyć. Tak już mam. Kocham też Maleńczuka. A właściwie jego głos, jego muzyczną działalność, to, że nie boi się eksperymentów. Z Maleńczukiem gotuje się naprawdę przyzwoicie i niezależnie, czy z głośników płynie mi 
"Ojczyzna bez żołnierza, to jak bez miecza kat
więc biorą kwiat młodzieży - od wielu, wielu lat"
czy:
"Ona by chciała do trójkąta, ona by chciała jeszcze raz,
Po garderobie mi się pląta, lecz ja niestety mówię: pas"
czy:
Synu ja ci dobrze radzę, synu ja cię poprowadzę
Przez życie dobrymi radami - byś wyszedł na ludzi, a nie drzwiami"
Niezależnie. Z Maleńczukiem gotuje się dobrze. I koniec kwestii. 
Wczoraj Krzysiek miał ochotę na chipsy. Pomyślałam sobie: tego jeszcze nie robiłam. I zrobiłam. I okazało się, że to wcale nie jest takie trudne - tyle, że pracochłonne. Jeżeli ktoś myśli sobie: Nie chce mi się iść do sklepu, lepiej sobie zrobię... to zdecydowanie doradzam iść do sklepu, bo robienie frytek jest żmudne. Bez przesady, ale jednak.

Składniki:
Ziemniaki
Olej
Przyprawy, sól

Wykonanie:
Obieramy ziemniaki. Kroimy w talarki (ja kroiłam na tarce, na ostrzu do ogórków na mizerię). Rozgrzewamy na maksa olej w garnku - musi być go sporo - właściwie jak do frytek. Wrzucamy talarki i czekamy aż się zarumienią. Wyjąć na durszlak, poczekać aż odsączy się nadmiar oleju, przerzucić do miski, posolić, doprawić przyprawami według uznania. Koniec. 
Myślę, że można zamiast garnka z olejem użyć frytkownicę. Oczywiście też z olejem. 
Pracochłonność polega na tym, że jednak tych ziemniaków trzeba troszkę obrać. A potem czekać aż się kolejne partie zarumienią. Pewnie można wziąć większy garnek, wlać więcej oleju i zrobić 'na raz' - wtedy jest szybciej. Na przyszłość będę mądrzejsza. 



Póki co... wypadałoby oddalić się w krainę snu, późno się robi, a jutro ciężki dzień. Robię pierwszy w życiu tort. Stresuję się - i nie wiem, czy bardziej tym, że mi nie wyjdzie, czy bardziej tym, że będę musiała zjeść pół. Pół tortu, to jakieś 20kg więcej. Ech!

Na dobranoc... piosenka, która na pewno nadaje się na dobranoc. Jest romantyczna i o miłości. 



Zakochani, bez pamięci jak my zakochani
Tak tym szczęściem bez miary pijani
Nie do wiary po prostu, że można się kochać aż tak.